Podczas swojej pierwszej, 100-kilometrowej wędrówki ani trochę nie znałam się na gotowaniu w terenie. Wszystkie te gazy, palniki i menażki wydawały mi się skrajnie profesjonalnym rozwiązaniem. No bo kurde – jeśli gotujesz sobie w terenie zamiast przekąsić batonika, to już na bank jesteś PRO, prawda? Przy kolejnej wędrówce okazało się, że wcale nie. Że gotowanie w terenie to jak gotowanie w domu, tylko w jednym garnku i ze składników, które sama sobie przyniosłam.
Ta pierwsza wędrówka trwała więc 5 dni, które przeżyłam o ciastkach kupionych w czeskim markecie, bananach, kanapkach i czekoladowych drażetkach. Czasem kupowaliśmy śniadania lub obiady na kempingach lub w schroniskach, ryzykownie pozbywając się resztek drobniaków z portfela.
Teraz już wiem, że mogłam to inaczej rozegrać. To znaczy – krzywda wielka mi się nie stała, bo głodna ani apatyczna nie chodziłam. Niosła mnie wtedy adrenalina towarzysząca pierwszej wędrówce. Jakikolwiek posiłek całkowicie zaspakajał uczucie głodu. Noce nie były zimne, a śpiwór nowy i ciepły. Miałam szczęście, że warunki sprzyjały, bym nie odczuła drastycznych konsekwencji kiepskiej stołówki podczas takiego wysiłku.
W trakcie bardziej wymagających fizycznie wędrówek, gdy dojeżdżają mnie kilometry, pogoda, chłodne noce albo psychiczne potknięcia, jedzenie odgrywa bardzo ważną rolę. Nie dość powiedzieć, że dostarcza niezbędnej energii i składników – jest też niezastąpionym poprawiaczem humoru. Bo jak inaczej nazwać łyk ciepłej herbaty na dobranoc albo pyszne śniadanie, które wprowadza w dobry nastrój na początek dnia?
W tym poście znajdziesz...
Co jem na szlaku?
Śniadanie
- baza: mleko w proszku, kisiel, kaszka, mus – biorę to, na co mam ochotę i mieszam to z innymi składnikami. Uwaga: mleka w proszku nie należy się bać :) Okazuje się, że to jak sos w proszku. Trzeba wymieszać w odpowiedniej temperaturze i smakuje tak jak to „zwykłe”! Z kolei wybierając kisiel szukaj takich do zalania wrzątkiem i zostawienia, a nie przelewania z kubka do kubka, z zimnej do ciepłej wody itd.
- wkładka: muesli, płatki owsiane, herbatniki i tym podobne – wkładki do powyższych baz
- dosmaczacze: dżem, czekolada, miód – jeśli chcę zmienić ogólny smak, bo podstawowy mi się przejadł. Dżem można znaleźć w pojedynczych, małych opakowaniach, czekoladę można pokruszyć z kostki, a miód występuje też w podłużnych saszetkach. Nie biorę ze sobą szklanych słoików!
- dodatki: suszone owoce, orzechy laskowe, migdały, płatki czekoladowe
- kanapki z pieczywa ciemnego i dodatków znalezionych w sklepach – opcja podczas wędrówki, gdy mijam sklep
Przykłady śniadań: mleko w proszku z muesli i orzechami, herbatniki z musem owocowym, kanapki z twarożkiem i dżemem. Mniam.



Obiad lub obiadokolacja
- baza: kasze i makarony różnych rodzajów, z nasionami lub bez – z kolei ryż odradzam, bo bardzo długo się gotuje. Kasze i makarony można znaleźć nawet takie typu express, które są gotowe w 3 minuty.
- wkładka: konserwy wszelkiej maści, ser, salami, kiełbasy – do wrzucenia do gorącej kaszy by się ogrzały lub roztopiły
- urozmaicenie: sosy, one potrafią totalnie zmienić smak dania… albo w ogóle mu go nadać! chłopski garnek, jasny pieczeniowy, pieczarkowy, pesto (w słoiku niestety)… wszystkie, które NIE wymagają śmietany do przyrządzenia
- dodatki: warzywa z ostatniego mijanego sklepu
- zupki chińskie, ale tylko z dodatkiem normalnego makaronu. W przeciwnym razie nie mają żadnych wartości odżywczych i stanowią tylko przysmak na poprawę humoru
- gotowe dania, które można przyrządzić jednogarnkowo – np. tortellini, pierogi, wszystko co gotowane w wodzie
Przykłady: kasza gryczana z nasionami, sosem pieczeniowym, konserwą mięsną i ogórkiem gruntowym do przegryzienia, kasza jęczmienna z konserwą i sosem pieczarkowym, makaron z pesto (z mięsem lub nie) i z serem, rosół z dodatkiem makaronu i marchewką do przegryzienia (gotowanie trwa za długo), tortellini z szynką parmeńską i mozarellą. Mniam.



Ewentualna kolacja
Jeśli obiad jadłam w porze obiadowej, to nie jestem głodna na kolację. Zjadam coś smacznego z tego co mi zostało albo garść orzechów dla zabicia ewentualnego głodu, który może przyjść w nocy. Nie przejadam się na noc, bo w nocy mój organizm będzie niepotrzebnie tracić energię na trawienie, którą mógłby włożyć w dodatkowe dogrzanie mojego ciała.
Przekąski i inne spożywcze rzeczy
- kisiele lub musy z ciastkami, czekoladą, herbatnikami
- miód w saszetkach – przydaje się i do herbaty, i na herbatniki
- musy owocowe typu kubuś
- świeże owoce, warzywa w sklepach – niektóre (te, które gotuje się krótko) można spróbować zrobić na parze na jakimś sitku, które dopasujecie średnicą do menażki lub kubka. Świeże owoce i warzywa staram się kupować zawsze, gdy mam taką okazję. To coś, czego podczas wędrówki naprawdę potrafi brakować organizmowi…
- batony na bazie orzechów, karmelu
- kawa, yerba, herbata normalna (ziołowa, zwykła, smakowa). Natomiast gdy zwykła, filtrowana woda mi zbrzydnie – wjeżdża jednorazowo oranżada w proszku do rozpuszczenia w wodzie
- saszetki cukru, soli, płatków czekoladowych zbieram z różnych restauracji, podobnie jak ketchup, musztardę, sosy czosnkowe do pizzy itp . Nie wiadomo kiedy się przydadzą, choć np. soli podczas wędrówek nie używam w ogóle
- przyprawy – czasem szczypta mielonej słodkiej papryki potrafi nadać dobrze znanemu daniu całkiem nowego charakteru
A oprócz tego wszystko co znajdę w lokalnych sklepach, a na co czuję, że mam ochotę lub potrzebuję.
Liofilizatów, lio, liofów – nie stosuję, bo mnie nie stać. :)
Czego unikam
- rzeczy, których nie przejem do rana i będę potem musiała nieść ryzykując zwiększony ciężar, zepsucie lub zmiażdżenie
- rzeczy, które bardzo łatwo się popsują (biologicznie lub fizycznie, tzn. prędko spleśnieją jak serki lub jogurty w upale. Również np. jajka jeśli nie mam na nie zwykłego, ochronnego opakowania)
Kalkulując zapotrzebowanie
Nie jestem specjalistą od dietetyki. Nie znam się na mikro- czy makroelementach i jestem daleka od kalkulowania kalorii w trasie. Szczerze mówiąc, nie znam swojego ciała na tyle, by to szczegółowo określać. Jednocześnie (moim zdaniem) wiosenne, letnie i jesienne polskie warunki nie są tak trudne i dające w kość, by się tym wyjątkowo przejmować. Wiem po prostu kiedy się najadam i kiedy się przejem tak bardzo, że chce mi się spać.
W związku z tym bardziej niż te chłodne kalkulacje przydało mi się… próbowanie rzeczy na szlaku, w praniu, w praktyce. Badałam co mi smakuje, co mi daje energię, po czym mam zjazd, po czym ledwo się ruszam, a co mi ledwo przechodzi przez gardło.
Zwracam też uwagę na drugą rzecz – z grubsza wiem jakie składniki sprawiają, że jesteśmy syci, jakie będą tylko dosmaczaczem, a jakie dostarczą energii. Swoją dietę podczas wędrówki opieram na miksowaniu składników z puli rzeczy, które lubię.
Sprzęt do gotowania
Zanim zaczęłam testować co lubię jeść na szlaku, musiałam najpierw skompletować sprzęt. Są różne kuchenki (zestawy, opcje) – na paliwo ciekłe, gazowe, stałe… W dodatku różne są palniki – zintegrowane (nakręcane) lub samodzielne (stojące na nóżkach i ciągnące paliwo wężykiem). Ja wybrałam najbardziej tradycyjny, najczęściej spotykany i chyba najlżejszy i najmniejszy z możliwych zestaw/sposób (gaz z nakręcanym palnikiem) i taki też opiszę.
Do gotowania potrzeba więc: gazu (paliwa), palnika, menażki i sztućców. Do tego przyda się zapalniczka, woda i jedzenie.

Gaz (kartusz)
Paliwo, na którym gotujesz powinno być przede wszystkim bezpieczne, ale i wydajne w warunkach atmosferycznych, w których zamierzasz go używać.
Kartusz może być wypełniony różnymi paliwami (substancjami), ale dziś nie będziemy wchodzić w takie szczegóły. Ograniczmy się tylko do najpopularniejszego rodzaju kartuszy – tych gazowych, wypełnionych płynnym paliwem.
Różne mieszanki
Gazowe kartusze mogą być wypełnione różnymi mieszankami – najczęściej propanem z domieszką butanu lub izobutanu w różnych proporcjach. Jakie ma znaczenie co siedzi w środku? Takie, że o ile latem klasyczna mieszanka propan-butan poradzi sobie świetnie, o tyle zimą – gdy temperatura spada – nie ulatnia się ona na tyle dobrze, by efektywnie podgrzewać nasz posiłek. Stąd tzw. „zimowe mieszanki” mają domieszkę izobutanu, który poprawia wydajność tej mieszanki w ujemnych temperaturach. W zależności więc od warunków, w których zamierzamy gotować musimy dobrać mieszankę, która sprosta stawianemu jej wyzwaniu. Wybór nie jest trudny, bo o ile ruszasz na wędrówkę w „polskim klimacie” w sezonie wiosna – jesień. Wystarczy Ci wtedy najzwyklejszy kartusz z mieszanką propan/butan Colemana, Primusa, Optimusa czy innej popularnej firmy.
Sam kartusz z gazem powinien być dopasowany do Twojej kuchenki, np. wystarczająco stabilny, by utrzymać menażkę na palniku albo dobrze się układać z wężykiem prowadzącym do samodzielnej kuchenki. Nie bez znaczenia jest też sposób łączenia gazu z palnikiem. Mówię o tym, bo niejednokrotnie podczas wizyt w Decathlonie odwodziłam klientów od decyzji zakupu złego kartusza… Na tej samej półce znajdziecie tam kartusze Colemana i Campingazu. Te pierwsze mają gwint nakręcany, a ten drugi – jako autorski pomysł tej firmy – wciskany EasyClick. Jeśli więc macie klasyczny palnik z gwintem nakręcanym, to potrzebowalibyście przejściówki, by korzystać z rozwiązania CampinGazu. Niebieskie kartusze CG są dedykowane tylko palnikom na wcisk, dostępnych również w ofercie tego sklepu (i chyba tylko tam).
To wszystko brzmi strasznie skomplikowanie, wiem! Ale jeśli póki co nie wybieracie się na zimowy biwak, to sprawa jest prosta. Osobiście na wędrówki zawsze wybieram pierwszy lepszy gaz propan/butan z gwintem, w kartuszu o wielkości dopasowanej do długości biwaku albo taki, żeby mi wchodził do kubka (oszczędność miejsca). :)



Palnik (kuchenka turystyczna)
Palnik to moim zdaniem najważniejszy element tej zabawy z gotowaniem w terenie. Od niego zależy to jak prędko zagotujesz wodę na makaron, ile paliwa przy tym zużyjesz… A także jak bardzo wiatr będzie zdmuchiwał Ci płomień, jak dobrze będzie rozprowadzać ciepło (punktowo czy szerzej), jak stabilnie będzie na nim stać menażka…
Wiesz już pewnie co mam na myśli. Dobry palnik to taki, który jest: lekki, efektywny (dobrze rozprowadza ciepło) i stabilny dla naczynia.
Przerabiałam kilka palników i wiem już, że to kwestia dogrania się i doboru pasującego sprzętu. To może potrwać nawet kilka lat, tak jak w moim przypadku.
Zaczynałam od pożyczania Primus Pocket Rocket, który był świetny i spełniał wszystkie warunki, ale… był pożyczony. Kupując pierwszy mój-mój palnik chciałam przyoszczędzić i kupiłam Fire Maple FMS-126. Miał być konkretny, stabilny i z osłonką przeciwwiatrową. Okazał się potwornie ciężki, duży objętościowo i tak skonstruowany, że płomień palił się ponad osłonką, która niewiele dawała. W dodatku gdy zmieniłam szeroką menażkę na wąski kubek okazało się, że rozstaw nóżek jest szerszy niż moje nowe naczynie. Kubek wpadał do środka…
Koniec końców skończyłam z BRS-3000T, szalenie lekkim (25g) tytanowym, tanim, malutkim palnikiem. Grzeje co prawda punktowo (ryzykujemy przypaleniem potrawy na dnie) i nie ma osłonki od wiatru (trzeba palnik zasłaniać samodzielnie)… Ale spisuje się świetnie! Mały, ale wariat! I używa go wielu outdoorowych zapaleńców, których poznałam – także tych bardziej wyczynowych.
Menażki / naczynia
To jaką menażkę lub kubek wybierzesz i ile tego ze sobą zabierzesz zależy tylko i wyłącznie od Twoich preferencji. Osobiście zaczynałam z całym zestawem menażek (duża, mniejsza i kubek). Potem okazało się, że wystarczy mi tylko większa menażka i kubek. Z czasem zaryzykowałam i zaczęłam wędrować jedynie z samym 0.75l kubkiem. Nie tylko robiłam w nim sobie herbatę, ale też gotowałam całe obiady z kaszy, konserw itd.
Teraz wiem, że do kompletu potrzebuję jeszcze lekkiego talerzyka lub miseczki oraz lekkiego kubka. Nie będę musiała wybierać czy w moim jednym jedynym kubku zagotować wodę na herbatę czy sos… Jeszcze szukam rozwiązania idealnego, ale już wiem, że ten system pozwolił mi zaoszczędzić na wadze.
W swoich dotychczasowych menażkach i kubkach bardzo lubiłam:
- łatwość czyszczenia stali (menażka)
- pojemność dużych kubków (funkcjonalność)
- rączki, które się nie grzeją (kubki stalowe, tytanowe; w przeciwieństwie do instagramowych, emaliowanych kubeczków, które dopóki ciecz nie ostygnie perfidnie parzą w dłonie po zalaniu wrzątkiem)
- rączkę „jak od wiaderka” w większych kubkach, obok zwykłych „uszu do trzymania”
- zintegrowane pokrywki (do menażek i do większych kubków. Dzięki temu woda szybciej się gotuje i nie ucieka tyle ciepła, a więc oszczędzamy paliwo)

Sztućce
Kurde, no byleby nam makaron nie spadał z widelca i się wygodnie trzymało. Kształt, kolor, waga – po przebojach z gazem i palnikiem wrzućmy na luz i sztućce wybierzmy tylko według własnego widzimisię, ok?
Strategia gotowania i jedzenia na szlaku
Jak wspominałam wyżej, mało mam konkretnych, gotowych dań. Raczej mieszam ze sobą różne składniki unikając sytuacji, w której konkretne potrawy mi się przejedzą (o co podczas nawet tygodniowej wędrówki bardzo łatwo).
Moja strategia polega na zabraniu kilku sztandarowych, bazowych produktów – kasz, makaronów, mleka w proszku czy muesli. Niekoniecznie je porcjuję, ale liczę ile czego potrzebuję na zaplanowaną ilość obiadów. Na przykład 3x100g makaronu wrzucam do jednego worka razem z dwoma woreczkami kaszy i tym sposobem mam bazę na 5 obiadów. A co do tego dokleję – to się okaże.
Część dodatków do baz zabieram z domu (jeśli akurat mam coś ciekawego, co jadam na co dzień). Resztę dokupuję w sklepach mijanych po drodze. Tam mogę kupić rzeczy, które nie przetrwałyby kilku dni wędrówki, np. warzywa, owoce, twarożek, słoikowe rarytasy, konserwy albo wręcz jakąś szynkę lub ser prosto z lodówki. Takie składniki zjadam od razu albo donoszę do końca dnia i dojadam maksymalnie rano, by nie nieść tego dalej kolejnego dnia.
Produkty naszego nowego Partnera są inspirowane [ naturą ] oraz dietą WholePrey – pokarmowi zdobytemu w dziczy. Ależ oni lubią dzikość!
Gotowanie w praktyce – plan dnia i tricki
Tak jak każdy ma swój styl wędrówki, tak i każdy będzie miał swój styl lub tryb uzupełniania energii, to znaczy – jedzenia. Zanim zaczęłam wędrować dzień po dniu, zdążyłam się przyzwyczaić do częstych, małych przekąsek w przerwach podczas jednodniowej wycieczki. Jadłam kabanosy, kanapki, batoniki – było to jedzenie raczej na uciszenie głodu, a prawdziwą obiadokolację jadłam po powrocie do kwatery. Kluczowe było więc przestawienie się z myślenia „jem żeby sobie przetrwać, byle do wieczora” na „jedzenie jest bardzo ważne i muszę o nie zadbać tu i teraz”. Z czasem ograniczyłam przekąski w ciągu dnia i skupiłam się na przyrządzaniu sycących i możliwie odżywczych posiłków głównych.
Wyrobiłam sobie rutynę dnia i jem śniadanie jak najszybciej po pobudce. Jednocześnie po pierwszym siknięciu śniadanie dostają moje psy. Gdy zjemy, zaczynamy wielkie odliczanie godziny lub dwóch, podczas których układa nam się w żołądku. Ja to pół biedy, ale robię to dla psów i staram się minimalizować ryzyko skrętu żołądka. Ja korzystam przy okazji i nawet podobają mi się nasze leniwe poranki. Po to też tak wymierzamy dzienne odcinki, by nie musieć zrywać się skoro świt.
Obiad lub obiadokolację jem w zależności od tego o której ruszyłam i ile mam danego dnia do przejścia. Jeśli odcinek jest dłuższy i zajmie mi cały dzień, to za połową wędrówki robię dwugodzinną przerwę, podczas której scenariusz się powtarza. Moje psy dostają jeść, ja robię obiad dla siebie i czekamy, aż się uklepie. Potem ruszamy dalej. Jeśli odcinek jest krótszy, potrafię przeciągnąć obiad do późnego popołudnia i wtedy odpalić „scenariusz: siesta”.
Staram się, by nasze obiadowe przerwy wypadały po wizycie w napotkanym sklepie. Wtedy mogę kupić dużo dziwnych rarytasów i opałaszować je jeszcze pod budynkiem. To też ciekawy model stołówkowy – jeść pod sklepami ile wlezie. Czasem z niego korzystamy.
Przenoszenie i przechowywanie jedzenia w trakcie wędrówki
Rzeczy w moim plecaku mam zorganizowane w kilka większych worków (pouchy/sakiew). Jednym z nich jest worek na rzeczy kuchenne, czyli cały sprzęt do gotowania, zmywania garów i oczywiście jedzenie. Dzięki temu gdy nadchodzi pora kolacji wyciągam tylko ten jeden worek, w którym mam wszystko.
Staram się nie otwierać nowej rzeczy dopóki nie dojem tej poprzedniej. Potem ciężko jest zapanować nad śmieciami i świeżością tego jedzenia.
Na noc dojadam wszystkie pachnące rzeczy lub wkładam je do woreczków na psie kupy (patent, o którym mówiłam w poście o Leave No Trace). Wszystko wrzucam do worka „kuchennego” i (na kempingu) wsadzam go głęboko do plecaka lub (na dziko) razem z workami psiej karmy wieszam na pobliskim drzewie, kilkanaście metrów od namiotu. Obydwa rozwiązania – to drugie bardziej – to ukłon w kierunku dzikich zwierząt, które mogą podejść zwabione ciekawymi zapachami. Właśnie w tym drugim wypadku wychodzę z założenia, że jak uprą się wyżreć mi całe zapasy to proszę bardzo. Ale niech mnie śpiącej smacznie obok w to nie mieszają.
To wszystko, co wiem o gotowaniu pod namiotem!
[…] w poście podsumowującym wszystkie moje namioty. W osobnym poście poczytaj co jeść podczas wędrówki z namiotem. Zobacz też wszystkie posty związane z biwakiem, namiotami i spaniem […]
Tip do ryżu. Jak masz suszarkę do jedzenia, to można na niej wysuszyć ugotowany ryż. Potem wystarczy zalać odpowiednią ilością wrzątku i poczekać. Ryż suszymy na zwykłej suszarce do grzybów z Lidla, wyłożonej papierem do pieczenia 🙂