Jadąc autem w kierunku alpejskiego Livigno nie miałam ani doświadczenia w chodzeniu po górach, ani jakoś specjalnie tego nie uwielbiałam. Nie miałam w planach wypuszczać się na alpejskie szlaki i nie sądziłam nawet, że po górach można chodzić z taką pasją. Miałam ze sobą psa i zamierzałam spędzić tydzień na spacerach po dolinie. To jakoś tak samo wyszło, że zdobyłam prawie dwu i pół tysięcznik.
Jechałam tam z rodziną, która corocznym zwyczajem na tydzień lub dwa przenosi się na zaśnieżone alpejskie stoki, wykupuje skipassy i całymi dniami turla się z góry na dół na nartach. Mnie jazda na nartach mnie nie pociąga od kiedy spróbowałam raz jedyny na zboczach góry Grawand nieopodal Maso Corto. No, po tym jak kilka razy zjechałam z oślej łączki i wydawało mi się, że to fajna zabawa. I ruszyłam na ten Grawand. Muszę dodać, że Grawand wznosi się na bagatela 3200m n.p.m i prowadzi na niego najstarsza i najwyżej położona kolejka gondolowa. To może nie był dobry pomysł, żeby od tak położonych tras rozpoczynać swoją przygodę z narciarstwem. Tak czy siak później wjechałam na te ponad 3000m n.p.m. jeszcze jako fotograf. Sprzęt przymarzał mi do rąk, a sople z najwyżej położonej stacji wyglądały jakby można niby było zadźgać mamuta.
Rozumiecie teraz, że kiedy rok później dostałam propozycję ponownego wyjazdu, powiedziałam: okej, jeśli będę mogła wziąć ze sobą psa i nie zjeżdżać na nartach.
W tym poście znajdziesz...
Pierwsze kroki w Alpach
Spełnienie obydwu warunków zostało mi prędko obiecane. Parę miesięcy później wyruszyłyśmy z Fibi autem obierając kierunek: Włochy, Prowincja Sondrio, miasto Livigno. Był grudzień 2015 roku, pełnia sezonu narciarskiego i życie całej doliny kręciło się wokół stoków, stacji narciarskich i wszechobecnych turystów. Miałam wtedy zerowe doświadczenie w planowaniu górskich wojaży, ale intuicja podpowiadała mi, że potrzebuję mapy. Sęk w tym, że w szczycie sezonu bardzo ciężko jest tam przeforsować fakt, że zamierzasz poruszać się po dolinie pieszo. Dlatego przez większość wyjazdu nawigowałam nasze wycieczki posługując się mapą tras narciarskich. Serio. Odległości liczyłam pi razy drzwi na podstawie znanych mi długości tras narciarskich. Za punkty orientacyjne służyły poszczególnie nitki tras i wysoko położone stacje. Profeska!
Gdzie w Livigno chodzić z psem?
Dolina, jak to dolina, ma to do siebie, że pójdziesz albo w lewo, albo w prawo. I tak chodziłam przez kilka dni. Jak poszłam w lewo to psie łapki szlag trafił na asfalcie, jak poszłam w prawo to doszłam do granic Parku Narodowego del Stelvio. Z moją zerową znajomością włoskiego zrozumiałam tylko uniwersalny znak „zakaz wprowadzania psów”. Los zabronił mi łazić po dolinie, więc poszłam w górę. Po omacku zaplanowałam trasę na najbliższy szczyt, który znalazłam szukając w Internecie zdjęć miasteczka. To był Crap de la Parè o wysokości prawie 2400m n.p.m. Za kilkanaście miesięcy miało się okazać, że wyszukiwanie tras po zdjęciach to będzie jeden z moich ulubionych sposobów znajdowania nowych kierunków. Wtedy jeszcze nie wiedziałam z czym to się je. Widziałam ładny widok rozciągający się na Lago di Livigno i bardzo chciałam zobaczyć to na własne oczy.
Dzień wcześniej przypadkiem spadł śnieg. Mówię przypadkiem, bo w 2015 roku Livigno miało problem z naśnieżaniem tras narciarskich. Po prostu nie padało. Wodę do armatek śnieżnych czerpano z pobliskiego jeziora, któremu w konsekwencji troszkę się wyschło. Opady śniegu trwały jeden dzień i przykryły Livigno grubą warstwą puchu. Następnego dnia znaleźć można było już tylko małe śnieżne placki rozsiane po mniej nasłonecznionych stokach. Według mnie dodawało to uroku temu miejscu! Uwielbiam ten okres w górach, gdy biały puch zalega tylko tu i tam.
Wejście na Crap de la Parè
Wtedy śnieg nie był mi do niczego potrzebny, bo przecież planowałam swoje pierwsze wyjście w wysokie góry. W Alpy w grudniu, w środku zimy, to w ustach amatora brzmi jak szalony plan prawda? Pewnie bym tam nie poszła, gdyby nie fakt, że przejście było naprawdę banalne, a pogoda naprawdę nam dopisała.
Zaparkowałyśmy z mamą na przełęczy obok miasteczka Eira na wysokości około 2200m n.p.m. i ruszyłyśmy na północny-zachód. Podejście było wręcz spacerowe, nienachalne, dość płaskie i krótkie, bo zajęło nam maksymalnie godzinę, a przewyższenie wyniosło niecałe 200 metrów. Szczyt zgodnie z przewidywaniami był bardzo wyeksponowany, praktycznie oderwany od wszelkich innych gór w okolicy. Z jednej strony rozciągał się widok na dolinę i miasto Livigno na tle alpejskich szczytów. Z drugiej strony na jezioro otoczone surowymi wierzchołkami. Pośród nich dało się zobaczyć Il Motto (2712m n.p.m.), Vetta Blesaccia (2795m n.p.m.), Monte Saliente (3047m n.p.p.), charakterystyczny szczyt del Fopèl (2922m n.p.m.) czy Pizzo del Ferro (3031m n.p.m). Powrót tą samą drogą.
Ale jest coś, czego żałuję…
Z perspektywy czasu żałuję bardzo, że nie miałam wtedy większego doświadczenia, bo bardzo łatwo poddałam się w poszukiwaniu tras na inne szczyty. Ba, do głowy mi nie przyszło, żeby pójść jeszcze na inne szczyty. Ale może to i lepiej, bo znikomy poziom mojego przygotowania w połączeniu z chęcią eksploracji kolejnych miejsc w Alpach w środku zimy… mógłby skończyć się niebezpiecznym wypadkiem.
Po 3 latach od tamtego wyjazdu wiem, że moje podejście bardzo się zmieniło. Teraz korzystam z wszelkich możliwości jakie mam. Wiedziałabym na jakich stronach szukać map online, gdzie i jak zaplanować trasy, gdzie sprawdzić dostępność Parku Narodowego dla psów (chyba jednak można), wzięłabym auto, nie ograniczałabym się tylko do doliny. I przede wszystkim zadbałabym o nasze bezpieczeństwo! Ale po pierwsze, hej, byłam wtedy małym górskim żuczkiem, którego jedynym doświadczeniem było wejście na Biskupią Kopę – niecałe 1000m nad ziemią.
Po drugie, Alpy nie uciekną. Są tam gdzie stoją od dawna i wciąż na nas czekają.
[…] że idąc po płaskim zawsze wlecze się kilka metrów za mną. Niedługo później ruszyłyśmy w Alpy i tam zakochałam się w analizie map, szukaniu tras, w górach wysokich i docieraniu tam, gdzie […]