– Zaczniemy się martwić jak dojedziemy na miejsce. – taki plan mamy na nasz pierwszy nocleg w Dolomitach. Możesz śmiało zgadywać, że to nie jest najsolidniejsza forma zapewniania sobie bezpiecznego odpoczynku po niemal 12-godzinnej podróży.
Dojeżdżamy jednak do Selvy di val Gardeny krótko po 18:00. To ma być nasz jedyny kontakt z cywilizacją przez kolejne 3 dni. Jadąc główną ulicą wciśniętego w górską dolinę miasteczka wypatrujemy sklepów z pamiątkami. To nasz najprostszy cel. Jest! Dwie wielkie witryny okienne, szklane drzwi, reszta w drewnie. A w środku bajzel taki, że nie wiadomo na czym oko zawiesić.
Otwieracze do butelek, koszulki, magnesy na lodówkę, małe kufle i kieliszki, talerze, talerzyki, szklaneczki i filiżaneczki, piankowe miecze, pluszaki, zawieszki, obrazki i wszystko tandetnie wmawia mi, że kocham Dolomity. A ja jeszcze nie wiem, bo jestem tu od pięciu minut. Skupiamy uwagę na regale z mapami i jasna cholera, nawet ich jest tu po kokardkę. Piesze, rowerowe, tego regionu, tamtego regionu, laminowane, papierowe, małe, duże, szczegółowe, drogowe, po angielsku, po niemiecku, po włosku – do wyboru do koloru. Przez chwilę nawet zastanawiamy się po co nam mapa za 10euro na 3 dni skoro mamy telefony, a to miał być budżetowy wyjazd. Ale przezorny zawsze ubezpieczony, będzie na pamiątkę. Wciśnie się ją w pudło zaraz obok map Gór Stołowych i Karkonoszy. Będzie dumnie reprezentować Europę i kto wie, może nawet uratuje nam tyłek.
W tym poście znajdziesz...
Co mogło pójść nie tak?
Uwolniliśmy się ze sklepu z pamiątkami. Wyszliśmy na ulicę i jak gdyby wcześniej go tu nie było, pojawił się wielki Masyw Selli, który wyrasta niby na końcu naszej drogi. Pionowe i gładkie ściany wyglądają na bardzo wysokie, niedostępne i co by nie mówić niebezpieczne. Wierzchołki pokrywa śnieg. Wszystko lśni w popołudniowym słońcu, a my stoimy jak wryci. To właśnie tam chcemy iść jutro po swój pierwszy trzytysięcznik. Odpalam mapy w telefonie. No nie… Od tak dawna analizuję ten region, że nie mogłam niczego pominąć. Zwłaszcza faktu, że to ustrojstwo jest aż tak potężne.
A jednak! Stoimy w Selvie, na 1550m nad poziomem morza. Wszystko się zgadza. Patrzymy na trzytysięczniki, od których dzieli nas kolejne 1,5 kilometra. Ale w pionie.
Przełęcze i serpentyny
Selvę od Passo Pordoi dzieli niespełna 25 kilometrów jazdy po górzystych serpentynach. No kojarzycie te agrafki jak wklejone w górskie krajobrazy, nie? Są czarujące, piękne i pociągające dopóki nie trzeba nimi wjechać na dwie kolejne przełęcze. Przysięgam, że ostatnie 25 kilometrów jest trudniejsze niż każdy jeden poprzedni kilometr naszej 12-godzinnej trasy.
Wjeżdżamy autem na pierwszą przełęcz, czyli Passo Sella i zaczynam rozpoznawać krajobraz. Widziałam go nie raz na mapach, zdjęciach, na kamerach internetowych i w opisach ludzi, którzy już tędy wędrowali. Z pamięci odtwarzam niemal każdy zakręt drogi, którą jedziemy. Tyle godzin spędzonych przed mapami w poszukiwaniu dobrego miejsca na namiot… To wzgórze, ten hotel i to wcięcie w masywie, którym kamienisty szlak ciągnie się na samą górę też pamiętam. Widzę to w końcu na własne oczy i to już nie są tylko piksele. Jestem tu, w Dolomitach! W oddali majaczy Marmolada, czyli masyw Dolomitów, którego najwyższe wyniesienie to Punta Penia (3343m npm). I to jedno oprócz serpentyn mnie zaskakuje – nie sądziłam, że widać ją z Passo Sella!
Paso Sella
Skupiam uwagę na pierwszym planie krajobrazu, na odległej o jeszcze kilka kilometrów hali pod Sasso Beccé (2534m npm). Tam będziemy zaraz spać o ile znajdziemy miejsce, którego nie będzie widać z perspektywy żadnego hotelu, schroniska czy innego domostwa. Będzie z dala od drogi i z dala od pieszych i rowerowych szlaków. Gdzieś tam się trzeba po prostu skitrać. Tam, czyli na wysokości ponad 2000 metrów nad poziomem morza.
Na wysokości na której na las patrzysz już z góry.
Na parkingu niedaleko Passo Pordoi żegnamy się z ekipą. Zostawiamy też Francuzów, którzy nocują tu w busie przerobionym własnoręcznie na kampera. Przynajmniej mamy towarzystwo w tym nielegalnym występku nocowania na dziko. Idziemy na rekonesans. Podekscytowani przygodą, zmęczeni podróżą i przytłoczeni wizją szukania noclegu w obcym kraju. To nasz pierwszy raz, więc nie do końca wiemy czego się spodziewać.
I cyk, świstak.
Tuż za rogiem, najprawdziwszy. Pięć metrów od nas, zdziwiony chyba bardziej niż my. Nie spodziewał się tu nikogo tak późną porą. Jest już grubo po 19:00. Jego świst niesie się po hali. Adrenalina daje nam kopa do dalszych poszukiwań.
Ciepła herbata podnosi morale
Domowy smak, wspomnienie spokoju i bezpieczeństwa jest bezcenne kiedy siedzisz i czekasz na kolejne auta, by sprawdzić czy oświetlą i zdradzą pozycję Twojego namiotu.
Mija pół godziny podchodów i rozważania za i przeciw. Z drogi na bank nas widać, ale nasz namiot dobrze się kamufluje. Poza tym na tych serpentynach i tak mało kto patrzy w górę, a już szczególnie nocą. Będzie widać światła latarek. Ale to jedyne dobre miejsce w okolicy z takim widokiem. Na domiar złego w oddali słychać grzmoty.
– Słuchaj, trudno. Rozkładamy się i wyruszamy skoro świt.
Werdykt zapada równo z pierwszymi oznakami burzy. W nocy coś zakrada się pod nasz namiot. Na szczęście psy nie alarmują. Dwie godziny później budzi mnie solidna ulewa. Nie słyszę własnych myśli. Po cichu błagam, żebyśmy nie popłynęli w dół albo żeby nie rozerwało nam namiotu. Przytulam psy mocniej.
I love Dolomiti.
Wstajemy zgodnie z planem o 4:30 i to nie jest nawet blady świt. Słońce dopiero za godzinę wespnie się ponad horyzont, a my w tym czasie musimy być już w drodze. Jest taka niepisana zasada biwakowania, że najlepiej rozłożyć się o zmroku i złożyć o świcie. Latem świt jest wyjątkowo rannym ptaszkiem, więc tym trudniej jest nam się zwlec. Nawet świstaki jeszcze śpią. Na szczęście nocna burza przegoniła chmury, więc rankiem powietrze jest nieskazitelnie czyste. W takich chwilach nie myślisz o śniadaniu. Gdzieś pomiędzy składaniem namiotu a dopychaniem plecaka zagryzamy batona i dzielimy się kubkiem ciepłej herbaty. Z obietnicą imponującego wschodu w Dolomitach wyruszamy w górę niespełna godzinę później. Umiejętność czytania mapy i wyznaczania stron świata po raz kolejny się przydaje – doskonale wiedzieliśmy na jaki spektakl przyszliśmy.
Przez kolejną godzinę Grupa Sassolungo rumieni się we wschodzącym słońcu. Kiedy my pniemy się w górę, świat zaczyna się budzić. W pobliskim Canazei ledwo gasną uliczne latarnie. Słychać pierwsze świstaki. Sassolungo nabiera coraz intensywniejszych barw. Gdzieś doliną przemyka koziołek i jak zwykle przystajemy by podyskutować czy to kot, czy to świstak? Czy to ma rogi czy nie ma? To kopytne czy to ryś jakiś? Są tu rysie w ogóle?
Dziś zdobywamy trzytysięcznik, ale zanim to się stanie trzeba zjeść śniadanie. Analizowałam mapy i dobrze wiem gdzie idę. Mogę dziś nie wejść na trzy tysiące metrów, ale chcę zjeść śniadanie z Marmoladą. Jest po drugiej stronie góry, pod którą spaliśmy. Tam idziemy.
Śniadanie z Marmoladą
Do Rifugio Sass Becè na wysokości 2400m docieramy o 6:30, ale ani nam się śni zatrzymywać w cywilizacji. Zresztą schronisko i tak zieje pustkami. Ludzie chyba jeszcze się nie obudzili. Zza góry na którą się wspinaliśmy wyłania się nikt inny jak Jej Wysokość Marmolada. Najwyższy masyw i jedyny lodowiec Dolomitów. Wybitny na ponad 2 kilometry. Z jej najwyższym wierzchołkiem Punta Penia (3343m) robi na nas ogromne wrażenie. To żywioł, który możemy tylko podziwiać, więc przez dłuższą chwilę przyglądamy się szczegółom. Widzimy ślady po małych lawinach i po skałach, które odpadły z wyższych partii. Gdzieś wysoko widać schronisko i dopiero ta skala uświadamia nam ogrom tej góry. W życiu nie wiedziałam niczego tak potężnego. A jednak jest i stoi sobie smagana porannym wiaterkiem. Nic jej nie ruszy. Za to uwielbiam i naprawdę szanuję wysokie góry. Sam ich widok wywołuje w człowieku poczucie pokory względem natury.
Trzytysięcznik
Od świtu szliśmy cieniem. Teraz z lubością łapiemy nasze pierwsze dziś promienie słońca. Robimy sobie kilka zdjęć. Kilkanaście – nooo, może kilkadziesiąt. Krótką chwilę zastanawiamy się czy znaleziony dziki punkt widokowy to dobra miejscówka na śniadanie. Jest wąsko, ale jak usiądziemy i zalegniemy to nic złego nie powinno nam się stać. Psy przywiąże się do plecaka. Jedna osoba zawsze będzie je trzymać, druga zrobi śniadanie. Słońce grzeje coraz bardziej, chociaż nie ma nawet 7:00. Do otwarcia kolejki na Sasso Pordoi mamy jeszcze dwie godziny. Dziś muesli z suszonymi owocami i mlekiem w proszku. Na deser jakiś baton czy czekolada i herbata do popicia. No i Marmolada.
Robi się błogo. Przez ponad godzinę jesteśmy z Marmoladą sam na sam. Potem ruszamy w kierunku przełęczy Pordoi.
Przecież mamy dziś jeszcze trzytysięcznik do zdobycia.
Przydatne info
- Dolomity są przyjazne psom, chociaż nie jest to tak sielankowa sprawa jak by się mogło wydawać
- psy moim zdaniem powinny być na smyczy – świstaki są wszędzie i potrafią wyskoczyć niemal spod nóg
- noclegi na dziko w Alpach są nielegalne, chociaż panuje niepisana zasada, że jak rozłożysz się o zmroku i zwiniesz skoro świt, to spoko. Pamiętaj tylko, że szukanie miejsca na nocleg należy rozpocząć jeszcze zanim zajdzie słońce.
- w centrum Selvy di val Gardeny jest fajnie funkcjonująca informacja turystyczna, która potrafi podpowiedzieć nawet jakie są warunki na danym szlaku
- zimą jest to region narciarski a latem rowerowy. To wiąże się z wieloma imprezami tematycznymi lub ze szlakami dedykowanymi tylko tym sportom.
Wzruszylam sie czytajac opis i ogladajac zdjecia. Dziekuje za inspiracje!